Gospodarka Uprawa 3 maja 2020

ZE WSPOMNIEŃ NESTORA POLSKICH WŁÓKIENNIKÓW – Władysław Bratkowski

ARTYKUŁ OPUBLIKOWANY W PRZEMYŚLE WŁÓKIENNICZYM 11, rok 1957

Gdy w 1901 r. ukończyłem gimnazjum i stanął przede mną problem wyboru zawodu, to niepokojący wydał mi się fakt, że w całym zaborze pruskim brak było włókienniczych zakładów przemysłowych. Młodzieńcowi pełnemu wiary i ufności we własne siły poczęła się marzyć wówczas rola pioniera przemysłu włókienniczego w Wielkopolsce. Miało to wydatny wpływ na wybór kierunku studiów i skłoniło mnie do wstąpienia na Wydział Włókienniczy Politechniki w Brunświku.

Ażeby zrozumieć ewolucję, jaką przeszło na uczelniach technicznych włókiennictwo zanim przekształciło się w oddzielny kierunek studiów, należy przypomnieć, że w XIX w. technologia włókiennicza była wykładana jako przedmiot obowiązkowy na wszystkich politechnikach europejskich, stanowiąc dziedzinę techniki najbardziej obfitującą w mechanizmy typowe, których znajomość była przydatna dla inżyniera każdej specjalności. Było to możliwe dzięki zakończeniu w głównych zarysach mechanizacji przędzalnictwa i tkactwa już w drugiej połowie XVIII wieku.

W chwili mojego wstąpienia na Politechnikę w Brunświku Wydział Włókienniczy istniał zaledwie kilka lat i był nie rozbudowany, co uniemożliwiało właściwie pojętą specjalizację. Jeden profesor wykładał technologię metali, drewna, włókien i papieru. Przed przystąpieniem do egzaminów obowiązywała półroczna praktyka, którą włókiennicy mogli odbyć także w fabryce maszyn. Absolwenci wydziału włókienniczego byli zatem w zasadzie inżynierami mechanikami, obeznanymi najogólniej z głównymi działami technologii włókienniczej. Po ukończeniu studiów obejmowali oni zazwyczaj stanowiska asystentów dyrektorów naczelnych bądź asystentów kierowników działów i podlegało im laboratorium kontroli produkcji.

Po ukończeniu studiów uznałem Iniarstwo za dziedzinę swej specjalizacji, aby kiedyś w przyszłości rozwinąć ją w Wielkopolsce. Kierując się tymi dążeniami udałem się do Diilken, gdzie najpierw pracowałem rok na stanowisku asystenta dyrektora przędzalni lnu, co pozwoliło mi poznać dokładnie technologię przędzalnictwa lnu oraz zagadnienia administrowania zakładem, a następnie dwa i pół roku na stanowisku konstruktora w fabryce maszyn włókienniczych, co rozszerzyło zakres mojej wiedzy inżynieryjnej w dziedzinie włókiennictwa.

Następny etap mojej działalności to praca w Urzędzie Patentowym w Berlinie, gdzie mogłem śledzić tendencje rozwojowe we włókiennictwie, dokładnie przestudiować rozwój technologii przędzalniczej na przestrzeni ostatnich lat oraz opanować formalno-prawne zagadnienia wynalazczości W Berlinie zetknąłem się z dr Buntrockiem, który po ustąpieniu ze stanowiska dyrektora Instytutu Włókien Łykowych w Sorau (Żary) podjął wydawanie nowego czasopisma włókienniczego Textil- und Fdrbereizeitung i wciągnął mnie do współpracy redakcyjnej. Początkowo pracowałem w redakcji pisma po zajęciach w Urzędzie Patentowym, a następnie całkowicie poświęciłem się działalności redaktorskiej. Mój pobyt w Berlinie trwał 2,5 roku z półroczną przerwą spowodowaną współpracą nad ostatecznym ustaleniem typowej konstrukcji suszarki do przędzy w fabryce maszyn Benno Schilde w Hersfeldzie.

w Hersfeldzie otrzymałem wiadomość z kraju o ogłoszeniu w Dzienniku Poznańskim wakansu na stanowisko profesora technologii włókienniczej na Wydziale Mechanicznym Politechniki Lwowskiej. Zgłosiłem swoją kandydaturę, która została jednogłośnie przyjęta przez komisję powołaną do obsady katedry. Mimo votum separatum jednego z profesorów na ogólnym zebraniu grona profesorskiego, decyzja ta została zatwierdzona przez austriackie ministerstwo oświaty i 1 października 1911 r. objąłem stanowisko profesora nadzwyczajnego.

Jeszcze przed objęciem katedry w rozmowie z przedstawicielem Politechniki Lwowskiej prof. Dzieślewskim wyraziłem opinię, że obowiązkowość wykładów technologii włókienniczej na wydziale mechanicznym jest anachronizmem, przezwyciężonym już dawno np. w Niemczech, gdzie utworzono wydziały włókiennicze na politechnikach w Dreźnie i Brunświku, usuwając jednocześnie technologię włókienniczą z planu nauczania na wszystkich wydziałach mechanicznych. Profesor Dzieślewski przyznał mi w zasadzie rację, ale uważał, że Politechnika Lwowska, jako jedyna polska wyższa uczelnia nie może zrezygnować z wywalczonej z trudem katedry włókiennictwa. Z mojej inicjatywy technologia włókiennicza stała się jednak od roku akademickiego 1912/13 przedmiotem obieralnym na wydziale mechanicznym, a jako przedmiot obowiązkowy wykładem maszynoznawstwo ogólne na wydziale chemicznym.

Przystępując do pracy obawiałem się trudności z powodu nieznajomości polskiego słownictwa technicznego. Udało mi się przezwyciężyć je dość łatwo dzięki podręcznikom technologii włókienniczej napisanym przez moich poprzedników na katedrze, profesorów J. Jaksę-Bykowskiego i St. Anczyca.

Trzy lata pracy na Politechnice Lwowskiej, które upłynęły do chwili wybuchu I Wojny  Światowej wspominam bardzo mile i uważam za wyjątkowo szczęśliwe w mym życiu. Kształcony od szóstego do dwudziestego trzeciego roku życia wyłącznie w szkołach niemieckich, a następnie przez dalszych sześć lat tkwiąc wyłącznie w środowisku niemieckim, żyłem we Lwowie w atmosferze stosunkowo dużego nieskrępowania i względnej swobody narodowej.

Z tego okresu przypominają mi się pewne ciekawe szczegóły dotyczące szkolnictwa włókienniczego na terenie Małopolski Wschodniej. Istniały tam dwie szkoły włókiennicze niższego typu: w Rakszawie – dla wełny i w Krośnie – dla lnu. Były one połączone z małymi wytwórniami, obejmującymi w Rakszawie jeden zespół zgrzebny, kilkanaście krosien i mają wykończalnię, w Krośnie natomiast ok. 50 krosien mechanicznych i 2 mechaniczne maglowniki. Wprawdzie w Małopolsce Zachodniej rozwinął się przemysł włókienniczy w okręgu bielskim, jednak właściciele fabryk bielskich zatrudniali przeważnie niemiecki personel techniczny i administracyjny, którego dostarczała bielska szkoła włókiennicza średniego typu z niemieckim językiem wykładowym. W tych warunkach absolwenci szkół rakszawskiej i krośnieńskiej pracowali w urzędach, handlu itd., ale prawie zawsze nie w zakładach włókienniczych. Szkoły te spełniały zatem jedynie zadanie dokształcenia absolwentów wiejskich szkółek i lepiej było wykładać w nich inne przedmioty niż włókiennictwo, które nie dawało uczniom żadnych korzyści praktycznych.

W 1913 r. w lwowskim Słowie Polskim opublikowałem serię artykułów wskazujących na konieczność i możliwość rozwinięcia w Małopolsce, szczególnie przemysłu opartego na surowcach krajowych. W Zachodniej Małopolsce uprawiano znaczne ilości Inu, Wschodnia Małopolska zaś była terenem uprawy konopi. Z początkiem 1914 roku uruchomiono w Borkach Wielkich pod Tarnopolem roszarnię konopi, która posiadała kilkanaście basenów cementowo-kamiennych do roszenia konopi oraz dwie międlarki i szereg trzeparek belgijskich. W jej budowie brałem udział jako rzeczoznawca z ramienia Banku Przemysłowego. Fabryka ta uległa niebawem zniszczeniu podczas działań wojennych.

Po zakończeniu I Wojny Światowej, którą przeżyłem jako żołnierz austriacki w niewoli rosyjskiej (od 1915 r.), powróciłem do rodzinnej Wielkopolski. Nadszedł czas, kiedy marzenia młodego gimnazjalisty mogły być urzeczywistnione. Rolnicy wielkopolscy posiadali bowiem duże zapasy słomy lnianej, której produkcja w odciętych od dowozu Niemczech była przymusowa. Zapewniwszy sobie współdziałanie kółek rolniczych, wyjechałem w 1919 roku do Holandii, by zaznajomić się z racjonalną uprawą i wyprawą lnu. Po powrocie do kraju w maju 1920 r. łatwo udało mi się powołać do życia Towarzystwo Akcyjne „Płótno” z siedzibą w Poznaniu. W wyniku jego działania do połowy 1921 r. zbudowano i uruchomiono dwie roszarnie Inu: w Stęszewie pod Poznaniem i w Gostyniu, obydwie wyposażone w kilkadziesiąt basenów betonowych do ciepłowodnego moczenia lnu oraz w turbiny międląco-trzepiące i pakularki do oczyszczania krótkiego włókna (wytrzepków).

W pierwszych latach powojennych len cieszył się doskonałą koniunkturą wobec braku na rynkach do 1924 r. dostawców rosyjskich, którzy przed 1914 r. pokrywali w 85% zapotrzebowanie przędzalń zachodnioeuropejskich. Już po 2—3 latach pracy przekonałem się jednak, że warunki klimatyczne Poznańskiego nie sprzyjają uprawie Inu. Zbyt częste susze wiosenne ograniczają wzrost roślin, które wskutek tego nie nadają się do trzepania i muszą być przerabiane na pakuły targańcowe. Ponadto okazało się, że turbiny międląco-trzepiące Etricha, zainstalowane w roszarniach Towarzystwa „Płótno” strącają nadmierne ilości włókna w wytrzepki i trzeba je było zastąpić trzeparkami kołowymi typu belgijskiego.

W 1924 r. zmieniła się nagle koniunktura. Związek Radziecki dostarczył na rynki europejskie pierwszy raz po wojnie kilkadziesiąt tysięcy ton Inu, co spowodowało w krótkim czasie spadek cen tego surowca o 50%. Od tej chwili aż do 1939 r. występowały duże, nagłe wahania cen włókna lnianego.

Niepowodzenia plantacji Inu w Poznańskiem utwierdziły mnie w przekonaniu, że w Stęszewie należy zbudować przędzalnię i tkalnię Inu, a surowiec lepiej opłaci się sprowadzać z kresów wschodnich. Dlatego Towarzystwo „Płótno” nabyło 2 tys. wrzecion lniarskich i 100 krosien w Czechosłowacji, umieszczając je w Stęszewie, a w Bezdanach pod Wilnem i we Frampolu Lubelskim zainstalowano trzepalnię (bez basenów) w celu doczyszczania włókna z ręcznej wyprawy dla potrzeb fabryki w Stęszewie.

Lustracja terenów Iniarskich Wileńszczyzny i Nowogródczyzny, którą odbyłem w celu zaznajomienia się z warunkami produkcji Inu i handlu nim na tych terenach, doprowadziła do powzięcia przeze mnie decyzji wydzierżawienia w 1925 r. bezdańskiej trzepalni lnu. W okresie tym nie było na Wileńszczyźnie żadnej roszarni ani trzepalni mechanicznej i len pochodził z plantacji chłopskich i ręcznej wyprawy. Słomę Inianą ręcznie odziarnioną roszono jesienią na łąkach lub odłogach (moczeńca było stosunkowo mało), a następnie w porze zimowej sztucznie suszono i międlono, wiążąc garstki międleńca w snopeczki sprzedawane na targach małomiasteczkowym handlarzom, od których nabywali je hurtownicy.

Co wpłynęło na moją decyzję wydzierżawienia trzepalni w Bezdanach i spędzenia na tych terenach przeszło 5 lat? Wileńszczyzna zaczęła się w tamtych czasach ustalać jako główna baza produkcji lnu polskiego. Handel surowcem lnianym był źródłem poważnego ożywienia wielu miasteczek województw wileńskiego i nowogródzkiego w porze jesienno-zimowej. Ponieważ poświęciłem się Iniarstwu, należało wziąć zatem udział w kształtowaniu polskiej bazy lniarskiej. Poza tym sądziłem, że posiadam duże możliwości twórczego kształtowania rozwoju tej bazy, stosując mechaniczną wyprawę lnu zamiast ręcznej. Doświadczenia stęszewskie wykazały wprawdzie nieprzydatność turbin do trzepania długiego Inu, jednak pakularki nadawały się do czyszczenia gorszych (krótkich) Inów. Takich gatunków było w produkcji wileńskiej najwięcej, dlatego posiadając w Bezdanach pakularkę mogłem liczyć na dobre zaopatrzenie w odpowiedni surowiec. Istotnie pracowała ona przez cztery lata na trzy zmiany i pozwalała prowadzić eksport mechanicznego targańca do Niemiec, Czechosłowacji, Belgii i Francji.

Pakuły czyszczone mechanicznie z trudem mogły konkurować z trzepanymi ręcznie, jednak przez cztery lata utrzymałem się w Bezdanach bez strat kapitałowych w warunkach niezmiernie intensywnej, ciekawej pracy, pozwalającej dokładnie poznać rolniczą, przemysłową i handlową problematykę Iniarstwa.

Nadszedł rok 1929, rok katastrofalnego załamania się koniunktury we wszystkich państwach kapitalistycznych. Lniarstwo doznało szczególnie ostrego wstrząsu, co spowodowało unieruchomienie Bezdan. Wraz z prof. Jagminem z Uniwersytetu Wileńskiego oraz Dyrektorem Banku Rolnego — Maculewiczem doprowadziliśmy do utworzenia Towarzystwa Lniarskiego oraz Centralnej Lniarsko-Konopnej Stacji Doświadczalnej, w której posiadane przeszła placówka bezdańska. Dzięki wyjątkowym zdolnościom organizacyjnym prof. Jagmina i finansowemu poparciu Banku Rolnego wileńska placówka naukowa rozwijała się szybko, przyczyniając się do przezwyciężenia depresji lniarstwa w Polsce i doprowadzając je w latach trzydziestych do poważnego rozwoju. Z niespełna 100 tysięcy ha w 1930 r. uprawa lnu wzrosła do 150 tysięcy ha w 1938 r.

Przy organizacji Politechniki Warszawskiej w latach dwudziestych powstał problem powołania do życia studium włókienniczego. W czasie częstych przejazdów przez Warszawę spotykałem się z kolegami z Politechniki Lwowskiej, profesorami B. Stefanowskim i W. Chrzanowskim, którzy nakłaniali mnie do zorganizowania na Wydziale Mechanicznym Politechniki Warszawskiej sekcji energetyczno-włókienniczej. Sekcja ta kształcić miała dla fabryk włókienniczych inżynierów ruchu, obeznanych z technologią włókienniczą i gospodarką cieplną.

Nowoutworzoną katedrę objąłem w lutym 1931. Zastałem w niej dość dobrze wyposażone laboratorium, głównie w zakresie technologii przerobu bawełny. Nowa dyscyplina zrazu zainteresowała młodzież Politechniki Warszawskiej. W pierwszym roku zapisało się na Sekcję Energetyczno-Włókienniczą dwunastu studentów. Gdy musieli oni odbywać obowiązkowe praktyki w zakładach łódzkich, niewłaściwy stosunek personelu technicznego wywoływał jednak wśród nich przekonanie, że włókiennictwo nie daje mechanikom żadnych szans życiowych. Przed wojną ukończyło sekcję około trzydziestu absolwentów, z których tylko nieznaczna ilość pracowała w przemyśle włókienniczym, bowiem wielu właścicieli fabryk, głównie Niemców i Francuzów, posługiwało się chętniej personelem kierowniczym obcego pochodzenia. Przemysł włókienniczy nie wykazywał zresztą specjalnego zainteresowania sprawą zatrudnienia wysoko kwalifikowanych pracowników inżynierskich, gdyż pozostawał w trudnym położeniu finansowym, wywołanym ujemnymi skutkami wojny i zdekompletowaniem parku maszynowego przez okupanta, przy czym niektóre firmy były niewypłacalne i pozostawały pod kontrolą państwową.

Tak się złożyło, że moja działalność naukowo-badawcza na Politechnice Warszawskiej poczęła kolidować z interesami łódzkich przemysłowców. Na zlecenie Biura Wojskowego Ministerstwa Przemysłu i Handlu pracowałem nad kotonizacją lnu. Zagadnienie to występowało w przeszłości w tych krajach, które mogły być w czasie wojny odcięte od dostaw bawełny. Już podczas wojen napoleońskich Gay Lussac opracował metodę traktowania lnu na przemian ługiem i kwasem. Niemcy hitlerowskie i ich partnerzy — Włochy i Japonia — przygotowując się do wojny rozbudowywali produkcję włókien sztucznych. Domieszka kotoniny przy produkcji wyrobów z ciętych włókien sztucznych miała im zapewnić większą odporność na pranie.

Nad problemem kotonizacji pracowałem szereg lat wespół z moim asystentem, obecnie profesorem PŁ T. Żylińskim, stawiając jednak zbyt wygórowane, co dziś jest oczywiste, wymaganie przędzenia na maszynach bawełniarskich czystego lnu. Te mozolne doświadczenia nie były jednak bezowocne, wysunęły bowiem na czoło problemu słuszną zasadę potokowości, jako warunek racjonalnego i ekonomicznie uzasadnionego procesu kotonizacji. Fabrykanci zwalczali moją koncepcję argumentem, że użycie do kotonizacji normalnego surowca jest marnotrawstwem, a surowcem w procesie kotonizacji może być jedynie włókno odpadkowe. Ja uważałem, że walka o len powinna być prowadzona nawet wbrew interesom przemysłu bawełniarskiego. W Niemczech rząd dopłacał roszarniom 4 mk do 100 kg zakupionej słomy lnianej, a rząd francuski wspierał roszarnie do sumy 50 ml fr rocznie. Ponieważ w Polsce przemysł roszarniczy był w powijakach, należało znaleźć inną formę pomocy dla lniarstwa. Towarzystwo Lniarskie uznało, że najsłuszniejszą formą byłoby nałożenie cła na bawełnę, gdyż stanowiłoby to równocześnie bodziec dla rozwoju produkcji włókien sztucznych.

Broszura moja „Dlaczego rolnictwo domaga się nałożenia cła na bawełnę w wysokości 3/0 ad valorem” wywołała tzw. wojnę lniarską (wg określenia prezesa Izby Przemysłowo-Handlowej — Henryka Mianowskiego w jego broszurze z roku 1934 pt.: Len w polskiej strukturze gospodarczej). Na zamówienie Izby Przemysłowo-Handlowej w Łodzi profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego Adam Heydel napisał nadzwyczaj bojową broszurę: „Len czy bawełna”, na którą odpowiedziałem publikacjami: ,„Bawełna czy len” oraz „Ideologia samowystarczalności włókienniczej”. Publikacje te nie głosiły bynajmniej autarkii absolutnej uznawały jednak potrzebę ograniczenia importu produktów, które można wyprodukować w kraju. Tego samego zdania był rząd i nałożył 3-procentowe cło na bawełnę, uzyskując w ten sposób środki na popieranie produkcji kotoniny.

Ważniejszym jeszcze posunięciem w kierunku uniezależnienia przędzalń bawełniarskich od bawełny była polityka preferencyjna w stosunku do włókna sztucznego ciętego. Import bawełny kontrolowany był przez państwo, które przydzielało fabrykom określone kontyngenty w stosunku do posiadanych wrzecion. Każda fabryka była zobowiązana przerobić 9% sztucznego włókna w stosunku do przyznanego jej kontyngentu bawełny i za każdy kilogram przerobionego sztucznego włókna otrzymywała dodatkowo 1 kg bawełny. Za każdy kilogram przerabianej kotoniny otrzymywała natomiast oprócz 1 kg bawełny 1 zł dopłaty, o tyle bowiem cena kotoniny przewyższała koszt 1 kg bawełny.

Preferencyjna polityka w stosunku do włókna ciętego i kotoniny osiągnęła pożądany skutek. Zakłady Scheiblera i Grohmana np. w celu uzyskania większego przydziału bawełny przerabiały nie 9%, lecz 16% włókna sztucznego. Wiele przędzalni bawełny zaczęło produkować we własnym zakresie kotoninę, a w ogóle powstało 13 wytwórni kotoniny, które tylko wówczas mogły jednak występować ze swą produkcją na rynek, gdy produkt ich wykazywał przydatność praktyczną, ustalaną w punkcie kontrolnym.

Intensywną pracę naukową i działalność gospodarczą w dziedzinie Iniarstwa przerwał wybuch nowej pożogi wojennej w roku 1939. Po zajęciu kraju przez okupanta zamknięta została Politechnika Warszawska, a w jej gmachu uruchomiono technikum mechaniczne. Wkrótce po zamknięciu Politechniki dyrektor Scheunert z Zakładów Żyrardowskich, który znał moje nowatorskie koncepcje w dziedzinie technologii włókien łykowych oświadczył mi, że gotów jest zaproponować niemieckiemu zarządcy Zakładów, aby umożliwiono mi prowadzenie doświadczeń nad nową technologią. Z wiedzą rektora przystałem na tę propozycję i po przeforsowaniu tego projektu w Berlinie przystąpiłem w końcu 1940 r. do pracy.

Okupant doceniał znaczenie badań nad nową technologią włókien łykowych i pragnął ich wyniki jak najrychlej wykorzystać dla gospodarki wojennej. Dlatego nie szczędził środków materialnych na ich finansowanie. Ponieważ w moich intencjach nie leżało wspomaganie hitlerowskiego potencjału wojennego, nie starałem się o pośpiech i przeciągałem badania, oczekując końca wojny i nieuchronnej klęski okupanta.

Po trzech latach doświadczeń nastał jednak krytyczny moment. Zapowiedziała swój przyjazd z Berlina komisja ministerialna dla zbadania postępu mych prac. Zarządca fabryki w Żyrardowie obawiał się złych następstw z powodu niezakończenia mych prac, ja liczyłem jednak na to, że wobec wielkości zadania, którego się podjąłem, uda mi się uzyskać zrozumienie długotrwałości tych prac.

Dążyłem do racjonalnego rozwiązania zagadnienia zieleńcowej obróbki słomy lnianej, czyli do zastąpienia procesu biologicznego, niezmiernie kosztownego w warunkach fabrycznych, przez dekortykację słomy surowej i odklejanie uzyskanego łyka w drodze chemicznej. Wiedziałem, że na Dolnym Śląsku stosuje się w trzech fabrykach wynalezioną w Anglii, lecz tam nie stosowaną metodę normalnego przerobu słomy surowej w sposób identyczny z metodą biologiczną aż do uzyskania niedoprzędu, który się odkleja chemicznie i przędzie na mokro.

Moje doświadczenia w Żyrardowie szły w tym samym kierunku, z tą jednak różnicą, że zieleniec czesany był przędziony w stanie surowym, wyczeski i wytrzepki natomiast podlegały chemicznemu odklejaniu w taśmie systemem kotłowym. Taśma (zamiast splątanej masy pakuł) nie tylko ułatwiała załadowanie i wyładowanie, lecz umożliwiała w czasie jej wyjmowania usunięcie osadu pektynowego przez opłukiwanie i odżymanie.

Taką koncepcję metody taśmowej chciałem przedstawić na grożącej mi konferencji. Zarządca „żartował”, że może mnie ona jednak nie uchronić przed Oświęcimiem. Na szczęście udało mi się uzupełnić ją koncepcyjnie jeszcze tuż przed konferencją. Prowadzone przez i podczas wojny doświadczenia przekonały mnie, że na lnie trudno oprzeć racjonalną reformę przemysłu łykowego. Nieprzędne rozgałęzienia wierzchołkowe rośliny lnianej wymagają trzepania, trzepanie zaś słomy lnianej wyhodowanej w naszym klimacie i w naszej kulturze rolnej strąca w wytrzepki 70% włókna zanieczyszczonego szypułkami wierzchołkowymi. Ponieważ gęsto siane konopie nie rozgałęziają się, nie jest konieczne ich trzepanie. Łodygi konopne mogą być na specjalnym dekortykatorze zamienione na taśmę, a następnie na specjalnej odklejarce przekształcone na włókno przędne.

Koncepcja ta spotkała się z uznaniem ze strony niemieckich fachowców, zebranych na konferencji. Postanowiono przystąpić do budowy dekortykatora w fabryce maszyn w Świdnicy. Dekortykator miał być potężną maszyną 30-metrowej długości. Odklejanie taśmy miało następować w kotle. Pracę nad konstrukcją podjęto z pomocą dwóch konstruktorów w 1943 r. Po upływie jednak pół roku ukazało się rozporządzenie zabraniające budowy maszyn lub urządzeń nie przeznaczonych bezpośrednio do użytku wojennego. Zarządzenie to dawało możliwość bezpiecznego przeciągania prac nad konstrukcją, wobec braku perspektyw szybkiej jej realizacji.

Po zakończeniu działań wojennych i powrocie Dolnego Śląska do macierzy udałem się do Świdnicy i odnalazłem niedokończone rysunki konstrukcyjne dekortykatora, a także obu konstruktorów, którym wydałem polecenie dokończenia rysunków. W ciągu pół roku zostały one ukończone.

Po wojnie przeniosłem się do Łodzi, gdzie zetknąłem się z kolegą z okresu studiów, mgr inż. F. Słuchockim, wespół z którym zacząłem organizować Główny Instytut Włókiennictwa oraz redagować czasopismo fachowe Przegląd Włókienniczy (obecnie Przemysł Włókienniczy). Pierwszy numer pisma ukazał się w czerwcu 1945 r. z następującym, napisanym przeze mnie, słowem wstępnym „Od Redakcji” (cyt. wyjątki):

„Po blisko sześciu latach wznawiamy wydawanie Technika Włókienniczego pod zmienioną nazwą Przeglądu Włókienniczego. Warunki, w jakich pracę rozpoczynamy, są niezwykle ciężkie z powodu zniszczenia znacznej części warsztatów pracy, głównie jednak z powodu ubytku przez męczeńską śmierć wielu najlepszych pracowników technicznych na niwie włókienniczej. Na tych, którzy pozostali ciąży wielkie dziejowe zadanie dźwignięcia z gruzów gospodarki włókienniczej.

Zadanie to wypełnić nam przychodzi wśród gruntownie zmienionych warunków polityczno-społecznych mogących odbić się niezwykle korzystnie na wydajności naszego włókiennictwa, o ile tylko technik i robotnik zrozumieją, że kontrola ich działalności, wykonywana przez państwo, lepiej zabezpieczy ich wspólne interesy materialne i duchowe, niż zależność od prywatnego kapitalisty.

Rzeczywiste interesy świata robotniczego i kierownictwa technicznego są zasadniczo wspólne, a choć w erze kapitalistycznej gospodarki ujawniała się pewna ich rozbieżność, to w gospodarce społecznej nie ma ona racji bytu.

W świadomości, że bez rozwoju techniki nie ma rozwoju branży, Redakcja uważa za jedyne swe zadanie szerzenie wśród włókienników wiedzy o maszynie włókienniczej i procesach technologicznych z nią związanych.

Zadaniem każdego pisma zawodowego jest szerzenie wiedzy fachowej wśród rzesz pracowników zawodowych.

Nie chodzi obecnie o wiedzę czystą, czyli wyniki badań naukowych, które Instytut Włókienniczy wypracować zamierza w swych laboratoriach z chwilą ich zorganizowania, lecz o referaty dotyczące umiejętności fachowej, zdobywanej przez praktyka w fabryce. Warunki przedwojenne uniemożliwiały, lub co najmniej utrudniały publikowanie zdobytych doświadczeń, dziś natomiast jest to nie tylko możliwe i pożądane, ale wręcz konieczne dla podniesienia włókiennictwa na wyższy poziom użyteczności społecznej. Skończyła się wreszcie potrzeba trzymania swej wiedzy pod korcem z bojaźni przed fabrykantem, że zdradza się tajemnice zawodowe. Nastała era współdziałania w miejsce współzawodnictwa, a jeśli współzawodnictwa, to jedynie w gorliwości niesienia usług społeczeństwu, by wobec bytu narodowego i potomności zamieniły się w zasługi.

Osobliwa chwila, którą przeżywamy w tragicznych zmaganiach, ale pełni nadziei i ufności, w niejednym z nas wzbudza, a przynajmniej wzbudzać powinna wyobrażenia o koniecznych przekształceniach warunków technicznych i organizacyjnych naszego zawodu.

Zogniskowanie tych wyobrażeń i dążeń, oto zaszczytne zadanie, które Redakcja Przeglądu Włókienniczego sumiennie wypełnić pragnie, prosząc świat włókienniczy o współpracę i o branie jak najwyższego stałego udziału w ruchu umysłowym branży”.

Treść tego artykułu świadczy o wielkich nadziejach pokładanych w zmienionych warunkach polityczno-społecznych oraz przekonaniu, że harmonijna współpraca robotnika i technika polskiego pozwoli odbudować i rozbudować polski przemysł włókienniczy.

W tym samym czasie w artykule ogłoszonym w jednym z pierwszych numerów Przeglądu Technicznego pt.: „Idea planowości w gospodarce społecznej”, wskazałem na niebezpieczeństwo, jakie grozi naszej gospodarce w nowych warunkach planowania centralnego. Twierdziłem, że wadliwe planowanie centralne narazi gospodarkę społeczną na niepowetowane szkody. Uważałem, że należy nie dopuścić do przerostów centralizmu i ustalić rozsądne granice centralnego planowania, a cały szereg decyzji i dyspozycji gospodarczych zdecentralizować.

Po zakończeniu działań wojennych przyjechał do Łodzi prof. Dr B. Stefanowski z mandatem zorganizowania politechniki. Absolwent Sekcji Energetyczno-Włókienniczej na Wydziale Mechanicznym Politechniki Drezdeńskiej, inicjator i organizator takiej sekcji na Wydziale Mechanicznym Politechniki Warszawskiej, utworzył na Politechnice Łódzkiej Sekcję Energetyczno-Włókienniczą, ponieważ brak sił profesorskich uniemożliwiał wówczas powołanie wydziału włókienniczego. Wydział powstał dopiero w roku akademickim 1947/48 i to nie od razu dla wszystkich specjalności, Po kilkuletnich perypetiach organizacyjnych wydział włókienniczy posiada pięcioletnie studium magisterskie dla zasadniczych specjalności, przy czym każda specjalność ma kompletne wyposażenie laboratoryjne.

Wydział Włókienniczy PŁ ukończyło dotychczas ok. 1000 absolwentów. Uczelnia dała im gruntowne podstawy przygotowania zawodowego i naukowego. Nie miała jednak i nie ma Politechnika wpływu na przebieg praktyki absolwentów w zakładach produkcyjnych. Dlatego praktyka ta nie jest realizowana i prowadzona metodycznie, a jej efekty są przypadkowe. Taka praktyka uniemożliwia ustalenie równowagi między kształceniem teoretycznym i praktycznym, utrudnia zadanie wychowania dobrych inżynierów-praktyków, zdolnych do organizowania i kierowania procesami produkcyjnymi. W dwóch publikacjach: „Naukowa organizacja włókiennictwa” (Przegląd Włókienniczy, 1945, nr 2) oraz, „Szkolnictwo Przemysłowe” (Przegląd Włókienniczy, 1946, nr 2) wskazałem na znaczenie szkolenia praktycznego. Uważam, że powinno ono trwać dwa lata i rozpoczynać się rok przed wstąpieniem na studia stażem robotniczym w przędzalni, tkalni i wykończalni. Po studiach absolwent zostawałby mistrzem w zakładzie obranej specjalności i stałaby przed nim otwarta droga dalszego awansu.

Pracę naukową w Polsce Ludowej podjąłem z głęboką wiarą w wielkie możliwości rozwojowe nowego ustroju społecznego, co znalazło swój wyraz w przytoczonym artykule wstępnym pierwszego numeru Przeglądu Włókienniczego, Wierzyłem w te możliwości, mimo trudności wywołanych zniszczeniami wojennymi i mimo błędów inwestycyjnych ubiegłego okresu, które dotknęły ciężko przemysł włókienniczy i nie pozwoliły wytworzyć warunków sprzyjających twórczej pracy w zakresie nowych metod technologicznych.

W ciągu ostatnich lat został zbudowany z pewnymi zmianami wspomniany już dekortykator, do czego w znacznej mierze przyczynił się mgr inż. G. Landkof, za co wyrażam mu serdeczne podziękowanie. Maszyna ta jest montowana w Stęszewie w roszarni należącej do Instytutu Przemysłu Włókien Łykowych. Pomyślne zakończenie prac nad ostatecznym uruchomieniem dekortykatora ukoronuje moje przeszło pięćdziesięcioletnie wysiłki nad zracjonalizowaniem lniarstwa, które zaczęły się od planów uczynienia lnu polskim surowcem zastępującym w dużej mierze bawełnę. Po długich latach badań i doświadczeń uznałem, że należy skoncentrować się jednak na konopiach, jako surowcu zastępczym dla juty, zajmującej w gospodarce włókienniczej świata drugie miejsce po bawełnie.

Zastosowanie nowej technologii konopi może mieć poważne znaczenie dla rozwoju polskiego włókiennictwa, gdyż surowiec ten będzie mógł zastąpić zarówno len jak jutę. Zmechanizowanie procesu międlenia sprawiło bowiem, że len wyhodowany w warunkach drobnej chłopskiej uprawy nie wytrzymuje trzepania i 80% włókna Inianego zamienia się w surowiec odpadkowy. Dodatkowy hamulec rozwoju lniarstwa stanowi proces moczenia słomy lnianej trudny do rozwiązania w skali przemysłowej.

Juta, która jest włóknem o mniejszej wytrzymałości niż konopie zawdzięcza swą pozycję rynkową niskim cenom i całkowitej bezpaździerzystości, uzyskiwanej w wyniku ręcznego zdzierania łyka z mokrej słomy po jej wymoczeniu.

Taka wyprawa włókna jest możliwa tylko w warunkach niezwykłej taniości siły roboczej, gdyż proces ten jest bardzo pracochłonny. Ze wzrostem uprzemysłowienia krajów azjatyckich skończy się z pewnością ręczna wyprawa juty.

Dekortykacja jest znana już ponad 130 lat, ale w zastosowaniu do słabych lnów wschodnio-europejskich nie zdała ona egzaminu. Pierwszą próbę przemysłowego wykorzystanie dekortykacji przeprowadzono w pięćdziesiątych latach ubiegłego wieku w odniesieniu do konopi w pewnej powroziarni pod Paryżem. Nadmiar klejów roślinnych sprzyjał jednak fermentacji powrozów w środowisku wilgotnym, były one sztywne i prawdopodobnie słabsze, a próba zakończyła się niepowodzeniem.

Wiele środków poświęcono na wypróbowanie różnych metod dekortykacji lnu w Anglii, przy czym surowiec (łyko) przędziono aż do otrzymania niedoprzędu, a następnie przed przędzeniem właściwym przewijano go na perforowane cewki i poddawano chemicznemu odklejaniu w autoklawie. Tę samą metodę stosowano w kilku przędzalniach lnu na Dolnym Śląsku, a w jednej z nich przetrwała ona nawet do obecnych czasów. Dekortykacja lnu bywa stosowana także w Belgii, ale belgijskie Iny dają przy trzepaniu turbinowym zaledwie 10—15% wytrzepków.

Ekonomicznie uzasadniony przerób konopi może zapewnić jedynie metoda oparta na zasadzie jednolitości surowca. Nowa metoda realizuje tę zasadę i łączy dekortykację z potokowym procesem odklejania surowca, który trwa kilkanaście minut i czyni surowiec doskonale przędnym. Pozwoli ona uzyskać z surowca konopnego przędzę co najmniej tak cienką, jak z krajowego lnu.

Długotrwałe wysiłki zmierzające do prawidłowego wykorzystania dekortykacji w warunkach przemysłowych świadczą o stopniu trudności i złożoności tego zagadnienia, a także o jego znaczeniu ekonomicznym.

Konopie mają dwukrotnie większą niż len wydajność z hektara. Uchodzą także za roślinę, która w naszym klimacie daje największy przyrost masy drzewnej. Wiemy zaś dobrze, że drzewostan nasz jest mocno przetrzebiony i trudno nam utrzymać równowagę między zapotrzebowaniem na drzewo a jego produkcją w lasach. Dlatego powinniśmy za wzorem wielu krajów europejskich wykorzystać odpadki roszarnicze w postaci paździerzy do produkcji płyt zastępujących z powodzeniem drewno. Dlatego właśnie: konopie, konopie i jeszcze raz konopie. Konopie to „mój konik”, którego się nie wstydzę i którym się nawet chwalę.

Wspomnienia swoje chciałbym zakończyć akordem bardzo osobistym. Przekroczyłem 75 rok życia, osiągając wiek, w którym człowiek zastanawia się intensywnie nad celowością i owocami swej pracy. Każdego człowieka nawiedzają chwile takich rozważań i każdy człowiek miewa wtedy wiele wątpliwości. Posiadam je także ja, jednak ten numer Przemysłu Włókienniczego, w którym ukazują się moje wspomnienia napawa mnie otuchą, że życie moje nie było bezcelowe i nie żyłem nadaremno. Za wzbudzenie tego uczucia winienem wiele wdzięczności kolegom i przyjaciołom — inicjatorom akcji ukazania się tego numeru oraz jego wykonawcom.

Subskrybuj
Powiadom o
0 komentarzy
Wbudowane informacje zwrotne
Zobacz wszystkie komentarze